Czy nasze małżeństwo ma jeszcze szansę?

Jerzy Grzybowski

Rozwody stają się zjawiskiem coraz powszechniejszym. Według danych GUS od dziesięciu lat co roku rozwodzi się w Polsce 40–45 tysięcy małżeństw. A przecież nie wszystkie dramaty rodzinne kończą się na sali sądowej. W mass mediach zbyt cicho o potrzebie ratowania małżeństwa. Doświadczenie Spotkań Małżeńskich potwierdza możliwość zwyciężenia zła dobrem nawet w sytuacjach skrajnych. Wychodzimy z założenia, że większość małżeństw przy dobrej woli z obu stron, jest w stanie uporać się ze swoimi problemami. Nawet, jeżeli już zaawansowane są rozmowy na temat rozwodu.


Od wielu lat spotykam się z cierpieniem, którego nie widać gołym okiem. Dotkniętych nim ludzi nie wyniszcza nieuleczalna choroba, nie dotknęła ich żadna klęska żywiołowa, komornik nie stuka do drzwi, a zakład pracy nie grozi zwolnieniem. Czasami wręcz przeciwnie: z twarzy emanuje pewność siebie, podkreślana garniturem lub makijażem; prestiż wzmacniają kolejne szczeble kariery zawodowej lub społecznej; w rozmowie ujawnia się posiadanie dwóch mieszkań i trzech aut.

Ubodzy w miłość

A jednak są to ludzie biedni — ubodzy w miłość. Przeżywają niepowodzenie swojego małżeństwa. Cierpią sami, podobnie jak ich dzieci, w których maleje wiara w możliwość stworzenia własnej, szczęśliwej rodziny. Kryzysy w małżeństwie nie stanowią wyjątków: są powszechne, przybierają cechy choroby cywilizacyjnej. Nie zawsze kończą się rozwodem. Życie pod jednym dachem „obok siebie”, w nerwowej atmosferze, w braku zaufania trwa nieraz latami. Jest cierpieniem, bagatelizowanym słowami: „mąż jest tak bardzo zapracowany...” lub eufemizmami przyjaciół: „im się nie bardzo układa w małżeństwie”.

Choroba cywilizacyjna, zwana rozpadem małżeństwa, przychodzi, gdy się jej najmniej spodziewamy. Nie omija tych, do których — zdawałoby się — nie powinna mieć dostępu.


Dzwoni kolega: — Dziś po południu mam spotkać się z dziewczyną, która związała się z jakąś sektą. Co jej mam powiedzieć? Pytam go o rodziców tej dziewczyny: — Zapewne bardzo wierzący, może zaangażowani religijnie? — Tak, tak, bardzo... — odpowiada. — A jak się trzyma ich małżeństwo? — No, sypie się... ale nawet ci nie powiem, jak się nazywają, bo ich pewnie znasz... to działacze katoliccy...


Jedną z podstawowych przyczyn rozpadu małżeństwa jest budowanie swoich postaw na pojawiających się uczuciach. Zrozumiałe, że u osób żyjących w małżeństwie mogą pojawić się: z jednej strony rozczarowanie, zniechęcenie małżeństwem, a nawet rezygnacja, z drugiej zaś fascynacja, zachwyt, sympatia do innej osoby. Jednakże kierowanie się tymi uczuciami, podsycanie ich, jest objawem niedojrzałości emocjonalnej. Zdarza się to nawet u osób wykształconych i na wysokich stanowiskach. Pojawia się wtedy przysłowiowe dorabianie ideologii do faktów, czyli tłumaczenie o niedoborze seksualnym, charakterów, zainteresowań i mnóstwo innych przyczyn uzasadniających konieczność poszukania innego partnera. Dzieje się to wszystko w wyniku podżegania uczuć, przybierającego charakter zaślepienia, amoku. U jego podstaw mogą leżeć zmiany psychiczne, hormonalne, choroba alkoholowa, ale najczęściej jest to po prostu nieumiejętność radzenia sobie ze swoimi uczuciami. Potrzeba wtedy podstaw wiedzy psychologicznej, nauki dialogu, rozmawiania ze sobą, wzajemnego zrozumienia.


Przebudzenie

Dawniej wśród osób zgłaszających potrzebę wyjazdu na Spotkania Małżeńskie dominowały żony. Ostatnio zgłasza się coraz więcej mężów. Wiele osób ma świadomość popełnianych błędów. Niektórzy są znakomitymi teoretykami w zakresie więzi małżeńskiej. Kiedy mówię coś o słuchaniu, rozumieniu, potrzebie okazywania sobie życzliwości, przebaczaniu, dowiaduję się, że to wszystko znają, wiedzą, próbują. Chodzili do psychologów, czytali, słuchali, dyskutowali... i nic. Blokady i urazy pozostają. Tylko nieliczni trafiają na Spotkania Małżeńskie. U niektórych dochodzi do otwarcia się, spojrzenia inaczej na siebie.

— Proszę pana, proszę mi coś poradzić — głos w słuchawce przechodzi w płacz — ja muszę ciągle okłamywać dzieci, że tatuś w delegacji, że wyjechał, że opiekuje się chorą matką, a on po prostu ma inną kobietę. Nie wiem, co robić, bo nie mogę z nikim o tym porozmawiać. Mieszkam w małym miasteczku. Tu wszyscy mnie znają i jestem osobą publiczną: radną, dyrektorką szkoły, przewodniczącą związku. Także z księdzem proboszczem nie mogę o tym porozmawiać, choć utrzymuję z nim kontakty towarzyskie i służbowe. Chodzę przed ludźmi w masce...


— Jesteśmy 12 lat po ślubie, pół roku temu żona poznała chłopaka, który jest dziesięć lat od niej młodszy i ciągle się z nim spotyka. Twierdzi, że jest w nim zakochana. Ja naprawdę nie wiem, co się stało. Ktoś próbował z nią rozmawiać, ale ona uważa, że dopiero teraz przeżywa prawdziwą miłość. Sprawa się rozniosła po krewnych i znajomych, którzy negatywnie patrzą na ich romans, rozbijający naszą rodzinę. Proszę pana, my mamy troje dzieci! Czy nasze małżeństwo ma jeszcze jakieś szanse?


— Święta w tym roku spędziliśmy oddzielnie. Mąż tak zdecydował, żeby — jak to określił — nie wszczynać awantur. A wybuchają ciągle i o byle co. Uczestniczą w nich także dzieci. Najbardziej winny jest mąż. Wyciąga stare historie, okłamuje mnie. Nie angażuje się w sprawy domu, a jak coś zrobi, to niedokładnie. I nie da sobie wytłumaczyć, że postępuje źle. Mówi mi ciągle, że jestem zero... także seksualne...


— Od pół roku mieszkamy oddzielnie. Przychodzę do niej, żeby odwiedzić dziecko, pobawić się z nim. Ono bardzo tęskni za mną. Gdy jest pogoda, idziemy na spacer. Żona mi w tym nie przeszkadza, ale na jakiekolwiek próby rozmowy odpowiada niezmiennie, że nie mam co liczyć na nasze ponowne wspólne zamieszkanie. Dwa razy, gdy przyszedłem, zastałem ją pijaną. Czasem dziecko opowiada mi o jej „kolegach”, z którymi sypia. Długo byłem gotów to wybaczyć, ale w jej słowach nie ma żadnych oznak pojednania. Jestem jak wulkan i czekam na wybuch. Ona, znając mnie, wie, jak mnie rozdrażnić. I do wybuchu dochodzi. Wtedy jest oczywiście moja wina. Walczyłem o nasze małżeństwo przez rok, ale teraz przestałem wierzyć w możliwość porozumienia. Właściwie to już nie chcę z nią mieszkać ani z nią żyć... Co robić?


To wszystko są ludzie cierpiący z braku miłości, z niezaspokojonej potrzeby kochania i bycia kochanym. Awantury, ucieczki z domu i pozamałżeńskie romanse to próby poszukiwania miłości po omacku, szukanie emocjonalnych kompensacji po doznanych niepowodzeniach. To także objawy nieumiejętności rozmawiania, budowania i odbudowywania małżeństwa, nierozumienia siebie nawzajem. Każda z przytoczonych powyżej relacji zawiera obwinianie współmałżonka za kryzys. Ale od strony współmałżonka cały problem wygląda zupełnie inaczej. Tak, w jakimś momencie nie wytrzymał psychicznie i zdradził, ale był to rezultat wieloletniego odsuwania się od siebie, braku umiejętności rozmawiania ze sobą. Na ogół przyznaje się do tego, ale po prostu nie wytrzymuje napięcia. Potrzebuje ciepła, serdeczności żony, a nie działacza społecznego jak w pierwszej sytuacji; pragnie, aby mąż zainteresował się jej osobą, okazał uczucia, a nie tylko „poświęcał się” dla rodziny; chce, aby żona zauważyła jego starania, doceniła sukcesy w pracy. Do każdego kryzysu przyczyniają się obie strony. Jednakże współdziałanie obojga małżonków może doprowadzić do wyjścia z impasu. Każde małżeństwo, poza wyjątkami o charakterze patologicznym, da się uratować. Potrzebna jest tylko świadomość partnerów, że ich współpraca, niekiedy pod kierunkiem doświadczonego terapeuty, pomoże im stopniowo odkrywać pierwotne dobro, jakie jest w człowieku. Ogromne znaczenie w tym procesie ma otwarcie się na miłość, jako dar Boga. Działania terapeutyczne okażą się szczególnie skuteczne, jeżeli będą wspierać wypełnianie przykazania miłości Boga i bliźniego. Jeżeli Bóg nas tak umiłował, to i my powinniśmy miłować siebie nawzajem. Słowa św. Jana w sposób szczególny mogą być odczytywane przez małżonków. Doświadczenia psychologii komunikacji interpersonalnej mogą im pomóc bardziej miłować siebie nawzajem. Powinny jednak być podporządkowane budowaniu więzi małżeńskiej.


Poradnictwo rodzinne w Polsce nie spełnia potrzeb w tym zakresie. Nie jest też rozpowszechniony, znany w Europie i Ameryce, zawód doradcy małżeńskiego, jednoznacznie zainteresowanego chronieniem małżeństwa. Czy można uzdrowić ten stan w inny sposób niż tylko zastępowaniem instytucji rozwodu separacją? Separacja dopuszcza mniejsze zło. Ja zaś uważam, że należy walczyć do końca o większe dobro. Ta walka może w jakimś momencie brać pod uwagę możliwość separacji czy nawet stwierdzenia nieważności małżeństwa, jednakże jest to sytuacja krańcowa. Głośno w mass mediach o rozwodach i separacjach. Zbyt cicho o potrzebie ratowania małżeństwa. A przecież doświadczenie Spotkań Małżeńskich potwierdza możliwość zwyciężania zła dobrem w sytuacjach skrajnych.


Cuda się zdarzają

Niektórzy spośród ludzi, którzy telefonują lub piszą, przypominają mi chorych na raka, zgłaszających się do lekarza w momencie, gdy na leczenie już za późno. Jedna z zaślepionych kobiet, rozbijająca nie tylko swoje małżeństwo, powiedziała o swoim kochanku: — Gdyby mi go ktoś z mózgu wyciął, to może byłoby lepiej. Ale ona tego nie chce, nie jest zdolna pod wpływem gwałtownych emocji, rozczarowania związkiem, poddać się takiemu zabiegowi. Zresztą musi go przeprowadzić sama, kierując się rozumem i wolą, a nie żywiąc i podsycając uczucia chwilowo kompensujące jej zawód małżeństwem.

A jednak każdy taki telefon, każda taka wypowiedź stanowi wielką szansę. Oto ktoś dochodzi do wniosku, że brakuje mu tego, co okazuje się najważniejsze: miłości. Pomimo materialnego bogactwa staje się ubogi w duchu. Miał bowiem odwagę przyznać, że materialny dostatek nie wystarcza. Proces powracania do siebie jest długi. Nie zawsze można liczyć na łatwe i szybkie efekty. Nieraz trzeba rzeczywiście „zaprzeć się samego siebie”, iść pod prąd własnych oczekiwań, uczuć wywołanych urazami i ambicją, żyć ze zranieniami wewnętrznymi.


Warto jednak nie rezygnować z miłości, gdyż Bóg jest Panem rzeczy po ludzku niemożliwych. Czyni cuda, które mają znaczenie dla osób uzdrawianych, ale są także świadectwem dla innych małżeństw. Zdarzają się one nawet wtedy, gdy wydaje nam się, że jest za późno.


— Bardzo dużo czasu zajęło mi pozbycie się wstrętu i nienawiści — napisała do nas Ewa w kilka lat po uczestniczeniu w Spotkaniach Małżeńskich i wielu bolesnych przejściach. — Chyba aż rok to trwało, ale teraz mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że kocham męża (...). Teraz jestem trochę inna, bardziej stanowcza i pewna siebie, nie tak nadskakująca jak kiedyś (...). Wybaczyłam mu, chociaż miałam żal, że nie próbował rozmawiać ze mną o tym, co mu nie pasowało. Nie chciał być ze mną. Po prostu odszedł, nie wyjaśniając do dzisiaj dlaczego. Chyba mnie wtedy tak nie kochał. Nie rozumiem tego nadal, ale staram się już o tym nie myśleć. Teraz Bóg zwrócił mi męża takiego, o jakim zawsze marzyłam i jakiego zawsze pragnęłam. Teraz rzeczywiście czuję się kochana i szczęśliwa.


A napisała to przeszło rok po ponownym zamieszkaniu razem. List nie był więc tylko wyrazem chwilowej euforii.

Pamiętam taki weekend Spotkań Małżeńskich, w czasie którego jedna z żon opowiadała, jak to od lat próbuje nawrócić męża, nie praktykującego od wielu lat. Liczyła, że na tych rekolekcjach dowie się, jak ma to dalej czynić. — To pani powinna się nawrócić — powiedział jej wtedy ksiądz. Takich przemian po Spotkaniach Małżeńskich bywa sporo.

— Przyjechałam z zamiarem ustawienia męża. Chciałam znaleźć właściwą drogę, jakby „smar”, po którym mu włożę do głowy wszystkie najlepsze zasady życia rodzinnego i regułki, jakim powinien być mężem i ojcem. To wszystko mi się rozsypało. Odkryłam, że tłumiłam jego osobowość. Mąż usuwał mi się z drogi, a ja odbierałam to jako brak zainteresowania domem, ucieczki z niego. Nie potrafiłam słuchać tego, co mówi, czuje, przeżywa, tylko go ustawiałam, bo... sama lepiej wiedziałam. Nie liczyłam się z wrażliwością męża. Ważne były moje przeżycia, moja potrzeba uznania, bezpieczeństwa, bycia kochaną... Tutaj zobaczyłam, że on ma naprawdę ludzkie cechy... Trochę zawalił mi się mój świat. Potrzebuję czasu, żeby go odbudować, ale to pewnie będzie nieco inny świat. Chyba bardziej wspólny.


Ktoś inny: — To był wstrząs, szok. Mamy za sobą dwie rozprawy rozwodowe. Trzeciej nie będzie. Tylko tyle. I aż tyle. Oby wytrwali.

— Zakochałam się na nowo w moim mężu — powiedziała jeszcze inna uczestniczka rekolekcji.
— Z Bogiem zawsze znajdziemy rozwiązanie — tak podsumował ktoś inny swój udział w Spotkaniach.

Nie warto czekać na kryzys!

Spotkania Małżeńskie są bardzo często punktem zwrotnym. Pomagają w pielęgnowaniu małżeństwa, skłaniają do większego zainteresowania sobą nawzajem, zobaczenia siebie — jak ktoś powiedział — w prostym, a nie krzywym zwierciadle. Rekolekcje nie przynoszą gotowych recept na udane małżeństwo. Nie dajemy rad ani pouczeń, nie prawimy kazań. Proponujemy przeżycie razem programu, który pozwala spojrzeć z dystansu na siebie, swoje uczucia, postawy. Wychodzimy z założenia, że większość małżeństw przy dobrej woli z obu stron, jest w stanie uporać się ze swoimi problemami. Nawet, jeżeli już zaawansowane są rozmowy na temat rozwodu.

— Nie przypuszczałam — opowiedział ktoś na zakończenie weekendu — że w tak krótkim czasie można powiedzieć sobie tyle dobrych rzeczy. Mówią to nieraz ci, którzy przyjechali z pesymistycznym nastawieniem. Odkrywają, że miłość coraz pełniejsza, bardziej dojrzała, przechodząca w postawę poprzedzoną nieraz trudną decyzją, jest możliwa. Na weekendzie często przerwany zostawał krąg wzajemnej negacji. A więc to dobro jest, pierwotna miłość, ukryta, zagrzebana istnieje! Można ją odkryć na nowo. Warto nie rezygnować! Kto szuka, znajduje, a kołaczącemu otworzą!


Wycofane z sądów pozwy rozwodowe są najbardziej czytelnym znakiem, że porozumienie jest możliwe. Oczywiście nie zawsze. Próbujemy pokazać drogę, zachęcamy, wspieramy w miarę możliwości i potrzeby, ale od każdego z uczestników zależy, czy z tej propozycji skorzysta. Niektórych rozmówców nie pozostawiam zresztą w iluzorycznych nadziejach. Czasem trzeba poczekać. Zranienia bywają głębokie i nie da się ich uleczyć tak szybko, jakby się chciało, a blokady psychiczne zbyt wielkie, żeby je przełamać w czasie jednego weekendu. Piszę to wszystko na podstawie przykładów, które są mi najbliższe, ale przecież zdarza się to także poza scenerią Spotkań Małżeńskich.


Spotykam od czasu do czasu znajomych z przeszło trzydziestoletnim stażem małżeńskim. Idą na spacer albo po zakupy. Nie trzymają się pod rękę, ale za palce, swobodnie, z jakimś wewnętrznym pokojem. Raz czy drugi słyszałem, jak pieszczotliwie się do siebie odzywali. A dziesięć lat wcześniej ich siedemnastoletnia wówczas córka wyrzuciła do mnie w złości: „moi rodzice powinni się rozwieść, przecież oni wytrzymać ze sobą nie mogą...” Kryzys w tym małżeństwie ciągnął się latami. Nie udało mi się ich namówić na Spotkania Małżeńskie... Miłość trafiła do nich inaczej.


Nie rezygnować z miłości

Każdemu, kto postawiłby mi pytanie umieszczone w tytule tego artykułu, odpowiem: nigdy nie jest za późno pod warunkiem, że oboje chcecie. Takie jest doświadczenie Spotkań Małżeńskich. Wspierają je słowa Ojca Świętego wypowiedziane w czerwcu w Starym Sączu: „Jakiekolwiek rodziłyby się trudności, nie można rezygnować z tej pierwotnej miłości, która zjednoczyła dwoje ludzi i której Pan Bóg nieustannie błogosławi. Małżeństwo jest drogą świętości nawet wtedy, gdy staje się drogą krzyżową”.

Każde małżeństwo ma szansę nie tylko na przetrwanie, ale na rozwinięcie miłości dojrzałej, pomimo całej tej treści jaką kryje za sobą niezgodność charakterów, odmienność upodobań, a nawet choroba alkoholowa lub psychiczna. Jest prawdą, że zwłaszcza w tych ostatnich sytuacjach małżeństwo może stać się drogą krzyżową, a wielu nie chce nią iść. Tym bardziej warto coraz pełniej ukazywać sens krzyża.


Bywa tak, że oboje chcą zmiany, ale już nie mają wiary w taką możliwość. Tę wiarę chciałbym obudzić, umocnić, wesprzeć. Nie warto jednak czekać na kryzys. Potrzebne jest pielęgnowanie małżeństwa, przyjmowanie miłości, którą On nas obdarza, i dróg, jakimi chce je wesprzeć. Są nimi także programy rekolekcyjne czy psychologiczne, wspomagające miłość Boga i bliźniego. Poznawanie się, uczenie, jak wsłuchiwać się w siebie nawzajem, jak się lepiej rozumieć, jak kształtować swój własny świat emocjonalny, wolitywny: wszystko to jest cząstką tej miłości. Potrzeba zatrzymania się, wyciszenia. Łatwiej wtedy doświadczyć obecności Boga, który zawsze był — i nadal jest — tuż obok.